Ostatnio mam dużo rzeczy na głowie i coraz mniej czasu dla ludzi, którzy mnie otaczają, także dla tych najbliższych. Czuje się przytłoczona w tym wszystkim, robię dużo rzeczy tylko po to, by zaspokoić swoją ambicję, niekoniecznie widząc słuszność w celu do którego dążę. Głównie z tego względu, że nie do końca wiem co to za cel. Próbuję się odnaleźć i zdefiniować kim chcę być, ale uwaga, to właśnie ten wiek, w którym tak bardzo chcę się określić, a tak bardzo nie wiem jak. Jest kilka rzeczy, które wiem na pewno, ale cały czas zadaję sobie pytania, czy to "na pewno" jest
tak istotne i stabilne, że mogę na nim oprzeć swoją przyszłość i nie bać się o tego konsekwencje. Mam prawie 17 lat i właśnie zaczął się przedsmak dorosłego życia w którym mogę - mało tego, oczekuje się tego ode mnie - już podejmować własne decyzje i muszę liczyć się z tym, że mogą one mieć wpływ na całe moje życie. Przede wszystkim wiem, że jeśli chce się być w czymś na prawdę dobrym to nie ma drogi bez wyrzeczeń. I tu stoi jedno z trudniejszych pytań, czy stawić na "to coś", czy na drogę z najmniejszą ilością wyrzeczeń, która jest prostsza, bardziej dostępna, szybko mnie ustabilizuje. Tak bardzo chciałabym poświęcić się temu co kocham, ale jest tego za wiele, by wszystkiemu poświęcić się na całego, a nie lubię zamykać się w określonych ramach. Nie chcę ograniczać się do jednej rzeczy, bo szybko mi się to znudzi. Mogłabym być świetną malarką, ale czy nie wolałabym być dobrą malarką, projektantką, makijażystką, tatuażystką, piosenkarką, stylistką, a na boku cukierniczką? Jak połączyć te wszystkie pasje w idealny zawód, by po prostu się realizować i szczęśliwie żyć? Niestety nie wiem tego, a odpowiedzi przypuszczam, że nigdy nie znajdę. Z pewnych marzeń trzeba zrezygnować, a ja tak bardzo nie potrafię i nie chcę. Buntuje się przeciwko temu. Zamiast iść do przodu, robić coś w stronę którejś z wymienionych wyżej rzeczy, to stoję w miejscu i nie mogę się zdecydować. W między czasie przywiązuję wagę do rzeczy, które możliwe, że przeszkadzają mi w realizacji siebie, a przede wszystkim odbierają mi energię do rozwijania się i osłabiają mój stan psychiczny. Każdy z nas ma takie rzeczy. Rzeczy nieważne, a jednak. Warto się czasem zatrzymać i rozejrzeć co się wokół dzieje, przypomnieć sobie co się kocha, co jest ważne, kim chciało się być w dzieciństwie i jakie wartości się reprezentowało.
Ucząc się przez ostatnie dni do sprawdzianów, stresując wieloma sprawami natknęłam się na pewną myśl. Czytałam renesansową sielską wizję wsi i nagle zatęskniłam za wyjazdami z dziadkami na wieś. Dni mijały mi cudownie, niewątpliwie było to sielskie życie. Wczesnym rankiem, z mojego łóżka (spośród wielu innych starych wersalek) budziły mnie promienie słońca zza białej firany. Wstawałam i już czekały na mnie świeże bułeczki i mleko, przyniesione przez mojego dziadka z pobliskiego sklepiku. Jadłam najczęściej "płatki na mleku", a czasem kajzerkę z masłem i miodem. Później czekał mnie dzień zabawy z dziadkami w piaskownicy, szykowany od rana przez babcię obiad, a po nim spacer z dziadkiem do lasu w poszukiwaniu grzybów. Przy okazji wyjścia do lasu zaglądaliśmy do sklepu w celu zakupu lodów, a w drodze powrotnej - jeszcze jednych lub chipsów (a czasem "i chipsów"). Spacerując wesoła z lodem, wracałam na posesję by posłuchać w altance rozmów dorosłych, czasem przy grillu, czasem przy herbacie. Tak mijał mi dzień, a wieczorem czekała mnie bajka w starym babcinym telewizorze, w który co jakiś czas musiałam stukać by kreski nie rozlewały obrazu. Najbardziej cieszyłam się widząc na ekranie Smerfy, ale Miś Uszatek i Pszczółka Maja też były mile widziane. Gdy dobranocka już się skończyła, przychodził dziadek i zasiadał do czytania bajki. Dzieci z Bullerbyn, wałkowane sto razy w każdej możliwej wersji. Już nie raz dziadek podrasował powieść wysyłając Anne do McDonalda zamiast do sklepu z bułeczkami. Kto wie, czy sprawdzał czy śpię, czy może umilał sobie co wakacyjne czytanie tej samej książki.
tak istotne i stabilne, że mogę na nim oprzeć swoją przyszłość i nie bać się o tego konsekwencje. Mam prawie 17 lat i właśnie zaczął się przedsmak dorosłego życia w którym mogę - mało tego, oczekuje się tego ode mnie - już podejmować własne decyzje i muszę liczyć się z tym, że mogą one mieć wpływ na całe moje życie. Przede wszystkim wiem, że jeśli chce się być w czymś na prawdę dobrym to nie ma drogi bez wyrzeczeń. I tu stoi jedno z trudniejszych pytań, czy stawić na "to coś", czy na drogę z najmniejszą ilością wyrzeczeń, która jest prostsza, bardziej dostępna, szybko mnie ustabilizuje. Tak bardzo chciałabym poświęcić się temu co kocham, ale jest tego za wiele, by wszystkiemu poświęcić się na całego, a nie lubię zamykać się w określonych ramach. Nie chcę ograniczać się do jednej rzeczy, bo szybko mi się to znudzi. Mogłabym być świetną malarką, ale czy nie wolałabym być dobrą malarką, projektantką, makijażystką, tatuażystką, piosenkarką, stylistką, a na boku cukierniczką? Jak połączyć te wszystkie pasje w idealny zawód, by po prostu się realizować i szczęśliwie żyć? Niestety nie wiem tego, a odpowiedzi przypuszczam, że nigdy nie znajdę. Z pewnych marzeń trzeba zrezygnować, a ja tak bardzo nie potrafię i nie chcę. Buntuje się przeciwko temu. Zamiast iść do przodu, robić coś w stronę którejś z wymienionych wyżej rzeczy, to stoję w miejscu i nie mogę się zdecydować. W między czasie przywiązuję wagę do rzeczy, które możliwe, że przeszkadzają mi w realizacji siebie, a przede wszystkim odbierają mi energię do rozwijania się i osłabiają mój stan psychiczny. Każdy z nas ma takie rzeczy. Rzeczy nieważne, a jednak. Warto się czasem zatrzymać i rozejrzeć co się wokół dzieje, przypomnieć sobie co się kocha, co jest ważne, kim chciało się być w dzieciństwie i jakie wartości się reprezentowało.
Ucząc się przez ostatnie dni do sprawdzianów, stresując wieloma sprawami natknęłam się na pewną myśl. Czytałam renesansową sielską wizję wsi i nagle zatęskniłam za wyjazdami z dziadkami na wieś. Dni mijały mi cudownie, niewątpliwie było to sielskie życie. Wczesnym rankiem, z mojego łóżka (spośród wielu innych starych wersalek) budziły mnie promienie słońca zza białej firany. Wstawałam i już czekały na mnie świeże bułeczki i mleko, przyniesione przez mojego dziadka z pobliskiego sklepiku. Jadłam najczęściej "płatki na mleku", a czasem kajzerkę z masłem i miodem. Później czekał mnie dzień zabawy z dziadkami w piaskownicy, szykowany od rana przez babcię obiad, a po nim spacer z dziadkiem do lasu w poszukiwaniu grzybów. Przy okazji wyjścia do lasu zaglądaliśmy do sklepu w celu zakupu lodów, a w drodze powrotnej - jeszcze jednych lub chipsów (a czasem "i chipsów"). Spacerując wesoła z lodem, wracałam na posesję by posłuchać w altance rozmów dorosłych, czasem przy grillu, czasem przy herbacie. Tak mijał mi dzień, a wieczorem czekała mnie bajka w starym babcinym telewizorze, w który co jakiś czas musiałam stukać by kreski nie rozlewały obrazu. Najbardziej cieszyłam się widząc na ekranie Smerfy, ale Miś Uszatek i Pszczółka Maja też były mile widziane. Gdy dobranocka już się skończyła, przychodził dziadek i zasiadał do czytania bajki. Dzieci z Bullerbyn, wałkowane sto razy w każdej możliwej wersji. Już nie raz dziadek podrasował powieść wysyłając Anne do McDonalda zamiast do sklepu z bułeczkami. Kto wie, czy sprawdzał czy śpię, czy może umilał sobie co wakacyjne czytanie tej samej książki.
Przypominając sobie te chwile mogę stwierdzić, że były to jedne z najlepszych chwil mojego życia. Nic nie ogranicza mnie, by przeżyć je jeszcze raz. No może oprócz tego, że już nie jestem dzieckiem. Czy potrafiłabym zostać na miesiąc sama ze swoimi myślami? Bez telefonu, znajomych, kontaktu z warszawskim domem.
W tych czasach należy się zatrzymać. Zrobić pauzę i zadać sobie pytania "Czy robię to co lubię?","Czy jestem tam gdzie chcę być?", "Czy otaczam się ludźmi, którzy są dla mnie wartościowi?", "Czy podoba mi się moje życie?", "Co jest dla mnie ważne?". A przede wszystkim. "Czy czuję się szczęśliwym człowiekiem?"
Ty, czujesz się szczęśliwym człowiekiem?
